No to jestesmy w Budapeszcie, ja i moja mala sliwka wegierka. Odkrylam wegierskie dziedzictwo Stokroty patrzac na stare zdjecia Lubego: kropka w kropke wygladaja tatus i corka. Pomimo tego ze teraz kazdy mi wmawia jaka to jest do mnie podobna. Jak mi sie uda to zeskanuje kilka starych zdjec. A sama Stokrota powrot na ojcowizne przywitala ciezkim jet-lag'iem oraz zaadoptowaniem slowka 'bejbi' na wszystkie mozliwe okazje. Tak wiec konwersacje z nia wygladaja mniej wiecej tak:
- Stokrotko, chcesz jogurt?
- Bejbi!
- Stokrotko, powiedz mama
- Bejbi.
- Stokrotko, gdzie jest tata?
- Bejbi?
- Stokrotko, chcesz spac?
- Bejbi???!!!
A sam Budapeszt piekny. Uwielbiam. Zawsze jak przyjezdzamy to sie boje ze wszystko sie pozmienialo, i ze wszystkie male kawiarnie "preszo" zostaly zastapione przez Starbucksy i Coffeeheaven. Ale nie. Wszystko dalej jest. Zmurszale, poszarzale kamienice, sprzedawcy kasztanow z malymi dymiacymi piecykami, babcie w plaszczach z lisim kolnierzem wyprowadzajace na spacer male, pokraczne pieski rownie cieplo ubrane. Cala wschodnioeuropejskosc w swoim najlepszym wydaniu dalej istnieje, mimo ze coraz wiecej nowych butikow pojawia sie na Andrassy ut, a turysci wdeptuja w ziemie park na Margitsziget. Budapeszt sie nie daje. Razem z Lubym spacerujemy z jednego konca miasta na drugi, glownie w nocnych godzinach, jak Stokrote juz polozymy na dlugo negocjowany odpoczynek. Przemykamy malymi uliczkami mijajac Cyganow popijajacych wodke w metrze, starajac sie nie budzic bezdomych ulozonych do snu na kratkach wentylacyjnych. Przesiadujemy w zadymionych papierosami pubach, pijemy sobie wodke brzoskwiniowa (lub gruszkowa)i zajadamy kluski z miesnymi sosami podawane przez obrazone na caly swiat kelnerki. Balsam dla duszy.